Content area
Full Text
Są filmy, które coś nam odbierają, zamiast dawać, i tak właśnie jest z „Utoyą, 22 lipea", rekonstrukcją masakry na norweskiej wyspie w 2011 roku. Oczywiście, kino, które na swój sposób krzywdzi widza, bywa wybitne - vide „Funny Games" Michaela Hanekego czy „Nieodwracalne" Gašpara Noe. Czy film Erika Poppe stanie w tym szeregu? Podczas projekcji można mieć objawy choroby: ból głowy, gorączkę - a po wyjściu z kina spać 12 godzin, jeśh widz odczuwa film całym ciałem jak niżej podpisana. „Utøya" zrobi krzywdę nawet bardziej odpornym. Dlaczego?
Przede wszystkim stawia widza w emocjonalnym klinczu. Itak tego nie zrozumiecie, ale chodźcie ze mną - mówi do kamery 18-letnia Kaja (wspaniały debiut Andrei Bemtzen). Ale, jak zauważamy po chwili, robi to przypadkiem, rozmawiając z mamą przez telefon - otrzymujemy zatem tylko z pozoru Hanekowski znak samoświadomego filmu. Odtąd kamera podąża za nią, nie odrywając wzroku od tego, co widzi Kaja, gdyż film nakręcono w jednym ujęciu, co - zważywszy na fakt, że obsada składa się wyłącznie z naturszczyków - musiało być nie lada wyzwaniem dla autora zdjęć, Martina Otterbecka.
Jako widzowie wiemy oczywiście więcej niż nastoletni bohaterowie, gubiący się w chaosie domysłów, ale złudne poczucie sprawczości, jakie daje pozaekranowa wiedza, doprowadza tylko do rozpaczy, że to znów się dzieje. W tym stanie pozostaniemy aż do napisów końcowych, bo, zdaniem reżysera, wyciągnięcie konstruktywnych wniosków z obserwacji zła jest niemożliwe. Czy to aby nie zbyt łatwa konstatacja, samemu trzeba ocenić.
Film rozpoczyna seria dokumentalnych zdjęć z zamachu, ale właściwa akcja startuje ze statycznego punktu - przez dłuższy czas widzimy...